„Tabletka po” – światełko w tunelu?

It’s official: „tabletka po” została w Polsce dopuszczona do sprzedaży bez recepty. Komisja Europejska zmieniła kategorię dostępności tabletki EllaOne tak, że Polki będą miały do niej dostęp bez konieczności wizyt u ginekologa. Do tej pory próby zdobycia na czas tabletki po stosunku – będącej jednym z najlepszych osiągnięć współczesnej medycyny – graniczyło z cudem. Było to spowodowane nie tylko gigantycznymi kolejkami do lekarza, ale i lekarzami, którzy wprost odmawiali wypisania takiej recepty, oczywiście nie kierując pacjentki do innego specjalisty. Skuteczność tabletki jest najwyższa, gdy zażyje się ją w ciągu pierwszych 24 godzin, dlatego procedura ta bardzo utrudniała kobietom tę formę antykoncepcji awaryjnej.

Odpowiedź na pytanie, które zadałam Ewie Kopacz, była jednoznaczna: stosowanie tego rodzaju środków jest bezpieczne i mogą być one stosowane bez konsultacji medycznych. W morzu restrykcyjnych przepisów dotyczących usuwania ciąży, kompletnego braku edukacji seksualnej i utrudnionym dostępie do antykoncepcji, wydaje się to być światełkiem w tunelu. Szkoda tylko, że to nie polski rząd wydał z własnej, nieprzymuszonej woli takie rozporządzenie, a trzeba było czekać na decyzję Komisji Europejskiej zezwalającą na stosowanie w państwach członkowskich antykoncepcji awaryjnej, która jest wiążąca i obowiązuje w Polsce.

Ciekawa jestem, czy do obecnie obowiązujących przepisów zastosują się apteki: przypominam też o możliwości złożenia skargi na aptekę, która odmawiałaby kobietom sprzedaży tabletki EllaOne. Skargę taką kierujemy do Wojewódzkiego Inspektora Farmaceutycznego oraz izby aptekarskiej. Tymczasem jednak można mówić o sukcesie Rozumu, który wreszcie zatryumfował nad postawą polskiego rządu. 

Wanda Nowicka

Ginekologia nie dla nastolatków?

Małgorzata Fuszara zwróciła się do ministra zdrowia z wnioskiem o analizę sytuacji nastolatków, bez zgody rodziców lub opiekunów, nie mogą iść na wizytę do ginekologa czy urologa. Problem jest poważny; jak wspomina tok fm, polskie prawo dopuszcza aktywność seksualną osób w wieku 15-18 lat, ale ich dostęp do lekarza, a tym samym do wykonywania badań na obecność chorób przenoszonych drogą płciową oraz do nowoczesnych metod antykoncepcyjnych jest utrudniony. Muszą oni uzyskać zgodę na tego typu badania od ustawowego przedstawiciela lub opiekuna. Sytuacja ta rodzi to wiele problemów. Po pierwsze coraz więcej nastolatków i nastolatek potrzebuje kontaktu z lekarzem, głównie przez brak edukacji seksualnej, o którą od lat zabiegam. Na ustawę czekają tysiące młodych ludzi i ich rodzin. Warto przypomnieć o skutkach braku edukacji seksualnej. Młodzież nie wie, jak uchronić się przed niechcianą ciążą, przez co każdego roku przybywa nastoletnich matek, którym odbierane są prawa rodzicielskie; brakuje wiedzy na temat antykoncepcji, dojrzewania, ryzyka chorób przenoszonych drogą płciową, wyjaśnienia pojęcia przemocy seksualnej.

Trudno polemizować z faktami: nastolatki potrzebują pełnego dostępu do opieki i poradnictwa ginekologicznego. Tymczasem konieczność uzyskania zgody opiekuna może generować wiele trudności; nie zawsze nastolatki chcą dzielić się z rodzinami problemami natury intymnej, nie zawsze też mają do opiekunów zaufanie.

Szkoda, że tak wielu konserwatywnych polityków zdaje się nie zauważać, że w konsekwencji wiele nastolatek uprawiających seks nie bada się, a wiedzę o zdrowiu intymnym czerpie z Internetu lub od nie bardziej doświadczonych koleżanek. Nie ma też dostępu do antykoncepcji. Efekt? Niechciana ciąża, trauma psychiczna, choroby weneryczne… Wszystko przez brak zarówno należytej edukacji seksualnej młodych ludzi w szkołach, jak i trudnościom w dostępie do antykoncepcji i badań lekarskich.

Miejmy nadzieję, że ta analiza będzie punktem zapalnym pozytywnych zmian w resorcie zdrowia, a minister, który od lat ignorował apele Federacji Na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny wreszcie zajmie stanowisko w tej sprawie. Może dzięki temu młodzież w Polsce uzyska pełen dostęp do opieki lekarzy ginekologów. Młodzież zasługuje na dostęp zarówno do badań lekarskich jak i do wiedzy o seksie. 

Wanda Nowicka

Walka Simone Veil nadal aktualna

26 listopada obchodziliśmy 40-tą rocznicę słynnego przemówienia francuskiej ministry zdrowia, Simone Veil, która przestawiła projekt ustawy o dobrowolnym przerywaniu ciąży (IVG). Warto przypomnieć jak drobna kobieta stojąc przez zgromadzeniem składającym się głównie z mężczyzn spokojnym głosem wygłaszała spokojnym głosem swoje tezy wobec powszechnej nienawiści słuchaczy. Przemówienie wywołało burzę i fale nienawiści do Veil, której zarzucano chęć „wrzucania embrionów do pieca krematoryjnego” lub ludobójstwa (rodzina Veil zginęła w obozach koncentracyjnych). Dowodziła, że prawo do aborcji jest podstawowym prawem kobiet do rozporządzania własnym ciałem przypominając, że nawet wśród wrogich jej członków zgromadzenia są mężczyźni, którzy sami mieli na koncie nielegalne aborcje kochanek lub członków ich rodzin. Jak sama stwierdziła po latach, nie spodziewała się takiej fali nienawiści i hipokryzji. Gorąca debata trwała 25 godzin, trzy dni i dwie noce walki, którą Simone Veil ostatecznie wygrała; ustawa o dobrowolnym przerywaniu ciąży weszła w życie nadając tym samym ramy prawne depenalizacji aborcji we Francji.

Od tamtych wydarzeń minęło 40 lat, a Francuzki mają prawo swobodnego dysponowania własnym ciałem jako niezbędnym warunku ich rzeczywistej równości z mężczyznami w rozwiniętym społeczeństwie. Tymczasem kobiety w Polsce nadal tego prawa nie mają i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Restrykcyjne prawo praktycznie zakazuje aborcji, a nawet w przypadkach dopuszczających legalne przerwanie ciąży często okazuje się, że jest to praktycznie niemożliwe. Największym jednak kłamstwem jest przekonanie, że przepisy mogą powstrzymać wykonywanie niebezpiecznych zabiegów przerwania ciąży w podziemiu aborcyjnym.

Ciekawe, kiedy wreszcie kobiety w Polsce będą się cieszyły takimi samymi prawami jak reszta Europejek? Rocznica ta przypomina o tym, ile lat kobiety w Polsce czekają na pełne respektowanie swoich praw.

Wystawa Posłanki i Senatorki II RP

Kobiety, przyszłość Wasza w ręku Waszym! Zdobywajmy prawa! – tak w 1917 roku o przyznanie praw wyborczych kobietom apelowały działaczki Komitetu Wykonawczego Zjazdu Kobiet Polskich. Udało się to 28 listopada 1918 r., 96 lat temu.

W pierwszych wyborach (26 stycznia 1919 r.) z udziałem kobiet do Sejmu trafiło 8 posłanek: Gabriela Balicka, Jadwiga Dziubińska, Irena Kosmowska, Maria Moczydłowska, Zofia Moraczewska, Anna Piasecka, Zofia Sokolnicka i Franciszka Wilczkowiakowa. Stanowiły one zaledwie ok. 2% ogólnej liczby polskiego Sejmu. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy swojej parlamentarnej pracy wykorzystały wszystkie możliwe formy aktywności sejmowej: wnioski, interpelacje, przemówienia. Najczęściej na mównicy sejmowej przemawiała Zofia Sokolnicka, a pierwszą kobietą, która zabrała głos w sejmie była Maria Moczydłowska.

W Sejmie Ustawodawczym skupiły się głównie trzech komisjach: Konstytucyjnej, Oświatowej i Opieki Społecznej. Zwykle nie pełniły kierowniczych funkcji, jednak Kosmowska wchodziła w skład Sekretariatu Klubu PSL „Wyzwolenie”, a Moczydłowska była sekretarzem Klubu Narodowego Zjednoczenia Ludowego.

Pojawienie się kobiet w parlamencie wywołało niemałe zamieszanie. Problemy pojawiły się już na poziomie nazewnictwa. Pierwsze posłanki nazywano „posełkami” lub „posełkiniami”. W latach 1919-1939 w parlamentarnych ławach zasiadło 49 kobiet, a wiele z nich przez kilka kadencji z rzędu. Nie byłoby to możliwe gdyby nie dekret ówczesnego Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, w którym zapisano, że „Wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci, który do dnia ogłoszenia wyborów ukończył 21 lat” oraz „Wybieralni do Sejmu są wszyscy obywatele (obywatelki) państwa posiadający czynne prawo wyborcze”. Było to uhonorowaniem wieloletnich starań Polek o ich prawa wyborcze i docenienie ich roli, jaką odegrały w odzyskaniu niepodległości przez Polskę.

Choć podobnie jak wielu mężczyzn parlamentarzystów, nie miały doświadczenia w pracy sejmowej, to jednak mocno zaakcentowały swoją obecność. Wcześniej były nauczycielkami, kierowały towarzystwami społeczno-oświatowymi, prowadziły komitety filantropijne, udzielały się w partiach i samorządach, a także organizacjach kobiecych. W parlamencie często wyróżniały się pracowitością i zaangażowaniem w wykonywaniu swoich obowiązków. Sama Zofia Sokolnicka, która była posłanką przez dwie kadencje sejmu, była współtwórczynią 20 ustaw.

Posłanki i senatorki II RP na zawsze zmieniły historię polskiego parlamentaryzmu. Jak podkreślały organizacje kobiece ich siłą był brak partyjnej tradycji, świeże spojrzenie na odradzające się państwo i umiejętność działania ponad podziałami. W parlamencie zajęły się sprawami zaniedbywanymi przez mężczyzn jak opieka społeczna, edukacja, prawa kobiet, dzieci i mniejszości narodowych. Tego również oczekiwało od nich społeczeństwo. W dorobku parlamentarzystek II RP były tak znaczące inicjatywy ustawodawcze, jak ustawa w przedmiocie zmiany postanowień prawa cywilnego dotyczących praw kobiet, ustawa o ochronie kobiet i młodocianych, ustawa dotycząca zwalczania handlu kobietami i dziećmi, projekty dotyczące systemu oświaty, nowoczesna ustawa o opiece społecznej, a także projekt ustawy o sprzedaży i wyrobie spirytusu i napojów alkoholowych, który stał się wzorem dla wielu krajów europejskich. Uczestniczyły też w pracach nad Konstytucją kwietniową.

Często jednoczyły się, by walczyć o prawa dla swojej płci i równouprawnienie. Już podczas pierwszej debaty na temat ustroju państwa, Moczydłowska w trakcie swojego wystąpienia zaznaczyła, że nie reprezentuje swojego klubu, ale wszystkie kobiety zasiadające w ławach sejmowych. Zapowiedziała wtedy walkę parlamentarzystek o zmiany w prawie związane z problemem prostytucji, a także o gotowości kobiet do odbudowy kraju. Także wspólne działania parlamentarzystek z różnych stron sceny politycznej, wskazywały na ich zaangażowanie w wyrównanie praw kobiet i mężczyzn i usunięcie wszelkich dyskryminacji. Można tu wymienić m.in. wniosek „aby zamążpójście nie pociągało za sobą utraty obywatelstwa”, nadzwyczajnego dodatku drożyźnianego dla nauczycielek, dopuszczenia kobiet do stowarzyszeń publicznych.
Wiele z byłych parlamentarzystek aktywnie działało w czasie wojny i było represjonowanych. Maria Jaworska i Dorota Kłuszyńska brały udział w tajnym nauczaniu, niektóre z parlamentarzystek działało w AK jak Stefania Jadwiga Kudelska (referentka w Szefostwie Wojskowej Służby Kobiet), Kazimiera Grunertówna, Władysława Macieszyna i wiele innych.

Warto przypominać tamte wydarzenia. Co roku staram się uhonorować w Sejmie pierwsze parlamentarzystki, których czuję się spadkobierczynią. W tym roku zorganizowałam wystawę „Posłanki i senatorki II RP”, gdzie za pomocą dokumentów i archiwalnych zdjęć pokazujemy ich pracę. To jednak nie wszystko. W lutym tego roku udało się uhonorować z mojej inicjatywy Zofię Moraczewską, jedną z pierwszych polskich posłanek i nazwać jej imieniem salę nr 25 w Sejmie. To pierwsza sala nazwana żeńskim imieniem. Zaproponowałam również, by imionami pierwszych posłanek nazwać bezimienne ronda Dzielnicy Ursynów. Mam nadzieję, że pierwsze polskie posłanki i senatorki trafią w końcu do podręczników historii i wejdą do panteonu postaci w polskiej polityce. Trzeba w końcu docenić ich działalność i wyznaczyć im należne miejsce w historii.

Posłanki i Senatorki II RP
Sejm Ustawodawczy (1919-1922):
– posłanki: Gabriela Balicka, Jadwiga Dziubińska, Irena Kosmowska, Maria Moczydłowska, Zofia Moraczewska, Anna Piasecka, Zofia Sokolnicka i Franciszka Wilczkowiakowa

Parlament I Kadencji (1922-1927):
– posłanki: Gabriela Balicka, Maria Holder-Eggerowa, Irena Kosmowska, Wanda Ładzina, Róża Pomeranc-Melcerowa, Zofia Praussowa, Irena Puzynianka, Zofia Sokolnicka, Halina Felicja Stęślicka
– senatorki: Aleksandra Karnicka, Dorota Kłuszyńska, Helena Lewczanowska, Józefa Szebeko (Szebekówna)

Parlament II Kadencji (1928-1930):
– posłanki: Gabriela Balicka, Maria Jaworska, Aleksandra Karnicka, Jadwiga Markowska, Zofia Praussowa, Milena Natalia Rudnicka-Łysiak, Eugenia Waśniewska
– senatorki: Józefa Zofia Bramowska, Zofia Daszyńska-Golińska, Helena Kisielewska, Dorota Kłuszyńska, Irena Kosmowska

Parlament III Kadencji (1930-1935):
– posłanki: Gabriela Balicka, Maria Bałłabanówna, Zofia Berbecka, Natalia Alicja Greniewska, Helena Grossmanówna, Janina Ignasiakówna-Minkowska, Halina Jaroszewiczowa, Maria Jaworska, Janina Kirtiklis, Dorota Kłuszyńska, Kazimiera Marczyńska, Zofia Moraczewska, Ewelina Pepłowska, Milena Natalia Rudnicka-Łysiak, Małgorzata Szpringerowa, Eugenia Waśniewska, Ludwika Wolska, Zofia Zaleska
– senatorki: Józefa Zofia Bramowska, Kazimiera Grunertówna, Hanna Hubicka, Helena Kisielewska

Parlament IV Kadencji (1935-1938):
– posłanki: Wanda Pełczyńska, Janina Prystorowa
– senatorki: Regina Zofia Fleszarowa, Halina Jaroszewiczowa, Julia Kratowska, Stefania Jadwiga Kudelska, Władysława Macieszyna, Wanda Norwid-Neugebauer

Parlament V Kadencji (1938-1939):
– posłanki: Stefania Jadwiga Kudelska
– senatorki: Maria Bartlowa, Zofia Berbecka, Anna Paradowska-Szelągowska, Helena Antonina Sujkowska

Prawo pacjentki a sumienie aptekarza

Odmawianie kobietom w Polsce prawa o decydowaniu o własnej rozrodczości nie jest nowością. Ograniczanie dostępu do środków antykoncepcyjnych, zabiegów in-vitro, odmawianie badan prenatalnych czy legalnej aborcji zasłaniając się sumieniem – to także nie pierwszyzna.
A jednak bardzo mocno poruszył mnie artykuł na portalu Gazety Wyborczej, na łamach którego lekarka opowiada o próbach zrealizowania tzw. „tabletki po” w polskich aptekach. Z trudem czyta się ustęp, gdzie farmaceutka opryskliwie odmawia jej sprzedaży lekarstwa powołując się na wiszący w aptece krzyż. Aptekarka nie chce też oddać recepty, bo, jak twierdzi, powinna mieć sumienie za klientkę. Kobieta uzyskuje lek dopiero w trzeciej aptece: a przecież ma do niego pełne prawo. Jest zmęczona poszukiwaniami i całkowicie upokorzona przez farmaceutkę, która przyznała sobie prawo ją pouczać. Ile jeszcze jest takich kobiet? Nie dość, że borykają się z lekarzami, którzy zasłaniając się klauzulą sumienia odmawiają im dostępu do świadczeń, za które same płacą, to w momencie gdy pacjentce uda się wyegzekwować swoje prawa, spotyka się z ostracyzmem ze strony farmaceutów. Autorka artykułu i tak miała dużo szczęścia; mogła wypisać sobie receptę sama. Niestety większość kobiet jest w znacznie gorszej sytuacji. Oczywiście liczba osób, która zdaje sobie sprawę, że kwestii wiary nie należy mieszać z prawem obowiązującym w kraju i że prawo boskie nie może stać ponad prawem pacjentek i pacjentów, rośnie. Ministerstwo Zdrowia i NFZ jednoznacznie wypowiadają się w kwestii nadinterpretacji przez instytucje zdrowia klauzuli sumienia. Niestety to wciąż za mało, by szpitale i apteki respektowały polskie prawo. Tymczasem w kraju mieniącym się nowoczesnym państwem europejskim obywatelki są poniżane przez sprzedawców, którzy decydują o tym, które leki im się należą, a które nie. To groteska, szczególnie w kontekście faktu, że polski premier został wlanie powołany na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej… Kiedy wreszcie Polski będą mogły czuć się jak pełnoprawne obywatelki Wspólnoty Europejskiej?

Klauzula sumienia a prawa pacjentek

Ostatnie wydarzenia związane z podpisaniem Deklaracji Wiary przez część polskich lekarzy oraz tzw. sprawa prof. Chazana, nie napawają optymizmem. W ciągłych awanturach nad klauzulą sumienia o przepisy, akty prawne, szpitale i lekarzy, zapomina się o pokrzywdzonych kobietach w ciąży, które w Polsce są traktowane jak trędowate, pozostawione same sobie bez żadnych informacji ani pomocy.

Kobiety nie powinny być zmuszane do rodzenia dzieci niezdolnych do życia. Niestety część lekarzy, bo warto tutaj zaznaczyć, że nie wszyscy, nadużywają swojego prawa do powołania się na klauzulę sumienia, by w ten sposób uniemożliwić kobietom przerywanie ciąży, dostęp do antykoncepcji, czy in vitro. Z tego też powodu zdecydowałam się zorganizować w Sejmie wysłuchanie obywatelskie pod hasłem „Klauzula sumienia prawa pacjenta. Obowiązki instytucji publicznych”. W sejmowej debacie udział wzięli genetyk i były konsultant krajowy ds. genetyki klinicznej, prof. Lucjusz Jakubowski, prof. Mirosław Wyrzykowski, prawnik i były sędzia Trybunału Konstytucyjnego, przedstawicielka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, dr Dorota Pudzianowska oraz prof. Zbigniew Szawarski, przewodniczący Komitetu Bioetyki przy Prezydium PAN.

Bez konkretnych rozwiązań systemowych nie ma co marzyć o tym, by pacjentki wreszcie czuły się w Polsce bezpiecznie. Głównym tematem dyskusji były propozycje zmian w prawie, które zapewnią prawidłowe działanie systemu tak, aby sytuacja ze Szpitala Św. Rodziny nigdy już się nie powtórzyła. Prof. Lucjusz Jakubowski zwrócił uwagę, że gdyby obecny porządek prawny dot. klauzuli sumienia był egzekwowany, nie potrzebne byłyby zmiany w prawie. Podobnego zdania była dr Dorota Pudzianowska, która przypomniała, że wykonywania świadczeń legalnego przerwania ciąży odmawiali nie tylko szeregowi lekarze, ale i całe szpitale, co uznała za niedopuszczalne. Natomiast prof. Mirosław Wyrzykowski wyjaśniał, konstytucyjne aspekty klauzuli sumienia. „W Konstytucji jest zapisana wolność sumienia, natomiast klauzula sumienia jest narzędziem realizacji tej wolności i powinna być uregulowana prawnie” – tłumaczył. Prof. Zbigniew Szawarski zauważył, że spór o klauzulę sumienia pogłębia podziały między lekarzami, a obecny system zdrowia nie zapewnia kobietom w ciąży bezpieczeństwa i poszanowania ich godności. „Okrucieństwem jest pozostawienie kobiety bez pomocy” – mówił.

Choć tzw. sprawa prof. Chazana zakończyła się sukcesem, bo dyrektor szpitala Św. Rodziny w Warszawie, który złamał prawo, został zwolniony, to jednak jest to sukces pozorny. Wciąż nie zagwarantowano obywatelkom i obywatelom, że ich prawa nie będą łamane w placówkach zdrowotnych. Należy zadać sobie pytanie czy lekarze odmawiający wykonywania niektórych świadczeń przez wzgląd na sumienie mogą specjalizować się w ginekologii? Czy lekarze ci powinni publicznie informować o tym, że uciekają się do klauzuli sumienia? Jak zapewnić pełną i permanentną kontrolę placówek objętych kontraktem z NFZ? Te pytania wciąż pozostają bez odpowiedzi.

Nie szukajcie winnych tam, gdzie ich nie ma!

Rozpoczęła się kolejna batalia o edukację seksualną. Tym razem jednak argumenty, które podają jej przeciwnicy są wyjątkowo absurdalne i przede wszystkim niebezpieczne. Twierdzą bowiem, że za pedofilię odpowiedzialna jest edukacja seksualna i chcą karać tych, którzy będą jej uczyć.

Właśnie do Sejmu trafił projekt ustawy przygotowanej przez Komitet „Stop Pedofilii”, który zakłada wprowadzenie kary do 2 lat więzienia za „publiczne propagowanie lub pochwalanie podejmowania przez małoletnich poniżej lat 15 zachowań seksualnych lub dostarczanie im środków ułatwiających podejmowanie takich zachowań”. 

W tym momencie próbuje się zarzucać edukacji seksualnej jedną z największych zbrodni przeciw małoletnim, jaką może popełnić człowiek dorosły. Absurd tej sytuacji i kompletny brak logiki w takim rozumowaniu polega na tym, że w Polsce wciąż nie mamy edukacji seksualnej, za to mamy ogromny problem z pedofilią. Oczywistym jest, że to co się teraz dzieje wokół tematu edukacji seksualnej jest próbą przykrycia problemu pedofilii w Kościele i przerzucenia odpowiedzialności na coś innego. Każdy, kto próbuje obarczyć winą za pedofilię edukację seksualną, potwierdza jedynie, że nie ma pojęcia na czym ona polega.
Edukacja seksualna daje młodym ludziom narzędzia obrony przed pedofilami, uczy asertywności, a także wskazuje, gdzie szukać pomocy. Dzieci dowiadują się, na które zachowania dorosłych nie powinny się godzić i jak powinny zareagować, jeśli stają się ich ofiarami. Takie standardy zawierał projekt ustawy o edukacji seksualnej, który przygotowałam. Szokujące, że Platforma Obywatelska go odrzuciła, a posłowie i posłanki woleli chronić dzieci przed wiedzą niż umożliwić im nauczenie się jak radzić sobie z pedofilią i przemocą seksualną. 

Projekt Komitetu „Stop pedofilii” prawdopodobnie nie przejdzie w Sejmie, ale ile zdąży wyrządzić szkody w debacie publicznej, mogę sobie tylko wyobrazić.

Wszystko w rękach pacjentów? 

Nie milkną echa kampanii zbierania podpisów pod „deklaracją wiary”, bardzo niebezpiecznej w kontekście respektowania praw pacjentów. Lekarze, którzy ją podpisali wprost odmawiają wykonywania niektórych świadczeń; w praktyce działania te, często związane z ginekologią, godzą głównie w kobiety. To nie wszystko: deklaracja może mieć fatalne skutki dla wszelkich usług medycznych; przedstawiciele świata medycznego deklarują bowiem publicznie, że ludzkie ciało i życie są święte i nietykalne od poczęcia do naturalnej śmierci. Może to oznaczać, że lekarze będą odmawiać ingerencji medycznej ze względów światopoglądowych. Oczywiście nie jest to nowość; w polskim prawie od 1996 roku funkcjonuje klauzula sumienia, która daje lekarzowi prawo do odmowy wykonania świadczenia jeśli nie jest ono zgodne z jego przekonaniami. Upublicznienie kampanii  powoduje ponadto, że niemal nieuniknione są naciski na lekarzy, by Deklarację podpisywali. 

Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz zapowiada kontrole i zapewnia, że zdrowie pacjentów nie będzie zagrożone, ale odwołując się do klauzuli i deklaracji potwierdza tylko to, co jest zapisane w prawie; artykuł nr 39 ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty mówi o tym, że lekarz ma prawo odmówić wykonania świadczenia, ale musi w takim wypadku nie tylko uzasadnić i odnotować ten fakt w dokumentacji ale i wskazać pacjentowi placówkę i lekarza, u którego świadczenie otrzyma. Wiadomo jednak, że prawo to nie działa, a więc minister odwołuje się do zapisu, który w rzeczywistości nie funkcjonuje.

Jak oczekiwać takiej porady od lekarza, którego sumienie jednoznacznie potępia wykonywanie niektórych świadczeń? Pacjentki w Polsce nigdy nie miały łatwego dostępu do przysługujących im zabiegów. Lekarz, który odmówi pacjentowi przez kwestie związane z jego sumieniem, nie wskaże kolegi, który żądany zabieg wykona. W efekcie pacjentka jest zmuszona podjąć poszukiwania na własną rękę. Jest to oczywiste złamanie prawa, a przecież odwoływanie się do klauzuli nie może stać wyżej niż konstytucyjne prawo pacjenta do leczenia!  Minister zaprzecza jakoby Deklaracja stwarzała trudności podkreślając, że prawo reguluje wątpliwości związane z kwestiami światopoglądowymi. NFZ zapewnia, że do tej pory nie wpłynęły żadne skargi na lekarzy, natomiast zdaje się nie dostrzegać problemu nie kierowania pacjentów do innych placówek. Trudno oprzeć się wrażeniu, że celowo nie mówi o trudnościach, których rozwiązanie leżałoby przecież w gestii ministerstwa zdrowia i NFZ!

Kampania zbierania podpisów trwa. Nieuniknionym skutkiem będzie coraz większa liczba pacjentów, którym odmawia się pewnych świadczeń, a dyskryminacja praw reprodukcyjnych kobiet przez środowisko medyczne zacznie przybierać na sile. Jak widać trudno liczyć na pomoc Ministerstwa czy NFZ. Ogromne znaczenie może w tej sytuacji mieć reakcja samych pacjentów, rodzaj kolektywnej samoobrony przed łamaniem prawa w imię religii; twarde egzekwowanie od lekarzy respektowania przepisów; w każdej sytuacji wymaganie od lekarza nie tylko odmowy na piśmie i skierowania do innej placówki, ale i odnotowania tego faktu w dokumentacji szpitalnej. Niech pacjenci informują NFZ o każdym takim przypadku, by mógł sprawdzić, czy szpital nie pobiera pieniędzy za świadczenia, których nie wykonuje. Warto reagować i działać przeciwko łamaniu praw pacjentów i pacjentek. W takich przypadkach NFZ powinien zrywać kontrakt z placówką, która nie wykonuje określonych w umowie świadczeń.

Wydaje się, że jednym z powodów nie funkcjonowania zapisu w artykule nr 39 jest brak negatywnych konsekwencji dla osób, które go nadużywają. Rozwiązaniem więc byłoby nie tylko egzekwowanie od lekarzy postępowania według prawa, ale i wprowadzenie przepisu, który wprowadziłby sankcje za tego typu zachowania. Prawo lekarza do korzystania z zapisu klauzuli sumienia nie może służyć temu, że zapisane konstytucyjnie prawa pacjentów będą łamane. Upublicznienie kampanii „deklaracji wiary” uwidoczniło kolejny defekt systemu zdrowia publicznego; jeżeli pacjenci sami nie wezmą spraw w swoje ręce, to płonne nadzieje, by zajęły się tym instytucje odpowiedzialne za politykę zdrowotną. 

 

Postawmy na równość

„Kobiety zawsze udają, że pewien opór stawiają i to jest normalne”, (…) mają o kilka punktów niższą inteligencję niż mężczyźni” – te i inne bulwersujące wypowiedzi o kobietach słyszeliśmy ostatnio z ust Janusza Korwin-Mikkego. Od wielu lat walczę w imię praw człowieka oraz działam na rzecz dyskryminowanych mniejszości i walkę tę mam zamiar kontynuować w Parlamencie Europejskim. Kwestie kobiece były mi zawsze bardzo bliskie, dlatego słowa Korwin-Mikkego szczególnie mnie dotknęły.

Poglądy poszczególnych kandydatów do Europarlamentu różnią się i z pewnością każdy z komitetów wyborczych ma inną wizję funkcjonowania Polski we wspólnocie europejskiej. Jednak wartości tak fundamentalne jak obrona przed językiem nienawiści i agresją wobec kobiet powinny być uznawane i pielęgnowane przez wszystkich bez względu na przynależność do konkretnej partii.

Zdecydowałam się zaprosić kandydatki z różnych list do wspólnego protestu przeciw bulwersującym wypowiedziom JKM. Na mój apel odpowiedziało kilka polityczek o różnych poglądach; zwróciłyśmy się wspólnie do wszystkich kobiet, by nie głosowały na JKM i Nową Prawicę w nadchodzących wyborach do Europarlamentu. Sytuacja ta pokazała, że gdy w grę wchodzi obrona podstawowych wartości, podziały polityczne schodzą na dalszy plan.

Unia Europejska to instytucja, której osiągnięcia w krzewieniu równości płci oraz równości mniejszości seksualnych lub etnicznych są nie do przecenienia. Jak udowodniły właśnie niewybredne komentarze Korwin-Mikkego, w Polsce jest jeszcze wiele do zrobienia. Bruksela dysponuje narzędziami, które w odpowiednich rękach mogą przyczynić się do spopularyzowania tych wartości w Polsce. Nie można dopuścić do sytuacji, w której nasza obecność w Parlamencie Europejskim zamieni się w medialny cyrk. Nie pozwólmy, by konstruktywną wymianę argumentów zastąpiły obelgi przekraczające granice przyzwoitości w merytorycznej debacie publicznej. Nie pozwólmy, by funkcję europosła sprawowała osoba, która może zniweczyć pracę, jaką przez lata wykonywały aktywistki i aktywiści i organizacje pozarządowe w Polsce. Postawmy na równość.

Nadal lepiej rodzić na emigracji?

Nie od dziś wiadomo, że Polska nie jest krajem przyjaznym dla młodych matek. W kraju rodzi się coraz mniej dzieci, a społeczeństwo coraz bardziej się starzeje. Nie jest to oczywiście problem jedynie naszego kraju; cała Europa mierzy się z niżem demograficznym; jednak to tutaj kobiety coraz częściej rezygnują z posiadania dzieci.

Polki tłumaczą to strachem przed tym, że nie będą miały za co wychować i utrzymać dziecko. Wiedzą, że gdy powiększą rodzinę, pieniędzy będzie znacznie mniej, a przede wszystkim obawiają się zwolnienia z pracy. Zakaz wypowiadania i rozwiązywania umów o pracę dziewczynom w ciąży dotyczy pracownic zatrudnionych na umowę na czas nieokreślony, określony lub próbny.

Co jednak z kobietami zatrudnionymi na tak zwaną umowę-zlecenie lub umowę śmieciową? Kobiety w Polsce w wieku reprodukcyjnym zatrudnione na umowę zlecenia czy umowę o dzieło pozbawione są jakiejkolwiek ochrony w przypadku ciąży i macierzyństwa. W ich sytuacji są całkowicie zdane na łaskę i niełaskę pracodawcy – świadectwa młodych kobiet, z którymi miałam okazję rozmawiać, zmuszanych po urodzeniu dziecka do przejścia z etatu na umowę śmieciową albo po prostu zwalnianych, mroziły krew w żyłach. Ciąża to dla wielu kobiet obawa przed zwolnieniem z pracy i dyskryminacją przez dotychczasowego pracodawcę czy pracodawczynię. Kobiety w wieku rozrodczym winny mieć zagwarantowane wszystkie prawa związane z macierzyństwem. Zatrudnianie ich na tzw. umowy śmieciowe jest nieuprawnionym wytrychem prawnym stosowanym przez pracodawców/czynie.

Sytuacja ta jest niedopuszczalna i wymaga natychmiastowej zmiany. Wystosowałam interpelację poselską do kancelarii Premiera RP, w której domagam się objęcia wszystkich tzw. umów śmieciowych składkami do ZUS, co zapewni kobietom w wieku rozrodczym uprawnienia i ochronę związaną z ciążą i macierzyństwem, a także zapewni w przyszłości odpowiednią emeryturę.

Jeśli rząd nie podejmie działań by zachęcić młode kobiety do rodzenia dzieci, wkrótce nieefektywne mechanizmy wspierania rodzin spowodują jeszcze znaczniejsze pogorszenie sytuacji demograficznej w Polsce.

Decyzja o posiadaniu dzieci jest indywidualnym wyborem każdej kobiety i oczywiście każda z nich ma prawo z różnych powodów zrezygnować z posiadania potomstwa; jednak kobiety rezygnujące z rodzenia dzieci ze strachu o byt to najgorsze z możliwych świadectw działania państwa europejskiego. Kiedy wreszcie rząd zatroszczy się o młode matki tak, by nie musiały rodzić na emigracji?