„Tabletka po” – światełko w tunelu?

It’s official: „tabletka po” została w Polsce dopuszczona do sprzedaży bez recepty. Komisja Europejska zmieniła kategorię dostępności tabletki EllaOne tak, że Polki będą miały do niej dostęp bez konieczności wizyt u ginekologa. Do tej pory próby zdobycia na czas tabletki po stosunku – będącej jednym z najlepszych osiągnięć współczesnej medycyny – graniczyło z cudem. Było to spowodowane nie tylko gigantycznymi kolejkami do lekarza, ale i lekarzami, którzy wprost odmawiali wypisania takiej recepty, oczywiście nie kierując pacjentki do innego specjalisty. Skuteczność tabletki jest najwyższa, gdy zażyje się ją w ciągu pierwszych 24 godzin, dlatego procedura ta bardzo utrudniała kobietom tę formę antykoncepcji awaryjnej.

Odpowiedź na pytanie, które zadałam Ewie Kopacz, była jednoznaczna: stosowanie tego rodzaju środków jest bezpieczne i mogą być one stosowane bez konsultacji medycznych. W morzu restrykcyjnych przepisów dotyczących usuwania ciąży, kompletnego braku edukacji seksualnej i utrudnionym dostępie do antykoncepcji, wydaje się to być światełkiem w tunelu. Szkoda tylko, że to nie polski rząd wydał z własnej, nieprzymuszonej woli takie rozporządzenie, a trzeba było czekać na decyzję Komisji Europejskiej zezwalającą na stosowanie w państwach członkowskich antykoncepcji awaryjnej, która jest wiążąca i obowiązuje w Polsce.

Ciekawa jestem, czy do obecnie obowiązujących przepisów zastosują się apteki: przypominam też o możliwości złożenia skargi na aptekę, która odmawiałaby kobietom sprzedaży tabletki EllaOne. Skargę taką kierujemy do Wojewódzkiego Inspektora Farmaceutycznego oraz izby aptekarskiej. Tymczasem jednak można mówić o sukcesie Rozumu, który wreszcie zatryumfował nad postawą polskiego rządu. 

Wanda Nowicka

Ginekologia nie dla nastolatków?

Małgorzata Fuszara zwróciła się do ministra zdrowia z wnioskiem o analizę sytuacji nastolatków, bez zgody rodziców lub opiekunów, nie mogą iść na wizytę do ginekologa czy urologa. Problem jest poważny; jak wspomina tok fm, polskie prawo dopuszcza aktywność seksualną osób w wieku 15-18 lat, ale ich dostęp do lekarza, a tym samym do wykonywania badań na obecność chorób przenoszonych drogą płciową oraz do nowoczesnych metod antykoncepcyjnych jest utrudniony. Muszą oni uzyskać zgodę na tego typu badania od ustawowego przedstawiciela lub opiekuna. Sytuacja ta rodzi to wiele problemów. Po pierwsze coraz więcej nastolatków i nastolatek potrzebuje kontaktu z lekarzem, głównie przez brak edukacji seksualnej, o którą od lat zabiegam. Na ustawę czekają tysiące młodych ludzi i ich rodzin. Warto przypomnieć o skutkach braku edukacji seksualnej. Młodzież nie wie, jak uchronić się przed niechcianą ciążą, przez co każdego roku przybywa nastoletnich matek, którym odbierane są prawa rodzicielskie; brakuje wiedzy na temat antykoncepcji, dojrzewania, ryzyka chorób przenoszonych drogą płciową, wyjaśnienia pojęcia przemocy seksualnej.

Trudno polemizować z faktami: nastolatki potrzebują pełnego dostępu do opieki i poradnictwa ginekologicznego. Tymczasem konieczność uzyskania zgody opiekuna może generować wiele trudności; nie zawsze nastolatki chcą dzielić się z rodzinami problemami natury intymnej, nie zawsze też mają do opiekunów zaufanie.

Szkoda, że tak wielu konserwatywnych polityków zdaje się nie zauważać, że w konsekwencji wiele nastolatek uprawiających seks nie bada się, a wiedzę o zdrowiu intymnym czerpie z Internetu lub od nie bardziej doświadczonych koleżanek. Nie ma też dostępu do antykoncepcji. Efekt? Niechciana ciąża, trauma psychiczna, choroby weneryczne… Wszystko przez brak zarówno należytej edukacji seksualnej młodych ludzi w szkołach, jak i trudnościom w dostępie do antykoncepcji i badań lekarskich.

Miejmy nadzieję, że ta analiza będzie punktem zapalnym pozytywnych zmian w resorcie zdrowia, a minister, który od lat ignorował apele Federacji Na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny wreszcie zajmie stanowisko w tej sprawie. Może dzięki temu młodzież w Polsce uzyska pełen dostęp do opieki lekarzy ginekologów. Młodzież zasługuje na dostęp zarówno do badań lekarskich jak i do wiedzy o seksie. 

Wanda Nowicka

Walka Simone Veil nadal aktualna

26 listopada obchodziliśmy 40-tą rocznicę słynnego przemówienia francuskiej ministry zdrowia, Simone Veil, która przestawiła projekt ustawy o dobrowolnym przerywaniu ciąży (IVG). Warto przypomnieć jak drobna kobieta stojąc przez zgromadzeniem składającym się głównie z mężczyzn spokojnym głosem wygłaszała spokojnym głosem swoje tezy wobec powszechnej nienawiści słuchaczy. Przemówienie wywołało burzę i fale nienawiści do Veil, której zarzucano chęć „wrzucania embrionów do pieca krematoryjnego” lub ludobójstwa (rodzina Veil zginęła w obozach koncentracyjnych). Dowodziła, że prawo do aborcji jest podstawowym prawem kobiet do rozporządzania własnym ciałem przypominając, że nawet wśród wrogich jej członków zgromadzenia są mężczyźni, którzy sami mieli na koncie nielegalne aborcje kochanek lub członków ich rodzin. Jak sama stwierdziła po latach, nie spodziewała się takiej fali nienawiści i hipokryzji. Gorąca debata trwała 25 godzin, trzy dni i dwie noce walki, którą Simone Veil ostatecznie wygrała; ustawa o dobrowolnym przerywaniu ciąży weszła w życie nadając tym samym ramy prawne depenalizacji aborcji we Francji.

Od tamtych wydarzeń minęło 40 lat, a Francuzki mają prawo swobodnego dysponowania własnym ciałem jako niezbędnym warunku ich rzeczywistej równości z mężczyznami w rozwiniętym społeczeństwie. Tymczasem kobiety w Polsce nadal tego prawa nie mają i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Restrykcyjne prawo praktycznie zakazuje aborcji, a nawet w przypadkach dopuszczających legalne przerwanie ciąży często okazuje się, że jest to praktycznie niemożliwe. Największym jednak kłamstwem jest przekonanie, że przepisy mogą powstrzymać wykonywanie niebezpiecznych zabiegów przerwania ciąży w podziemiu aborcyjnym.

Ciekawe, kiedy wreszcie kobiety w Polsce będą się cieszyły takimi samymi prawami jak reszta Europejek? Rocznica ta przypomina o tym, ile lat kobiety w Polsce czekają na pełne respektowanie swoich praw.

Nie szukajcie winnych tam, gdzie ich nie ma!

Rozpoczęła się kolejna batalia o edukację seksualną. Tym razem jednak argumenty, które podają jej przeciwnicy są wyjątkowo absurdalne i przede wszystkim niebezpieczne. Twierdzą bowiem, że za pedofilię odpowiedzialna jest edukacja seksualna i chcą karać tych, którzy będą jej uczyć.

Właśnie do Sejmu trafił projekt ustawy przygotowanej przez Komitet „Stop Pedofilii”, który zakłada wprowadzenie kary do 2 lat więzienia za „publiczne propagowanie lub pochwalanie podejmowania przez małoletnich poniżej lat 15 zachowań seksualnych lub dostarczanie im środków ułatwiających podejmowanie takich zachowań”. 

W tym momencie próbuje się zarzucać edukacji seksualnej jedną z największych zbrodni przeciw małoletnim, jaką może popełnić człowiek dorosły. Absurd tej sytuacji i kompletny brak logiki w takim rozumowaniu polega na tym, że w Polsce wciąż nie mamy edukacji seksualnej, za to mamy ogromny problem z pedofilią. Oczywistym jest, że to co się teraz dzieje wokół tematu edukacji seksualnej jest próbą przykrycia problemu pedofilii w Kościele i przerzucenia odpowiedzialności na coś innego. Każdy, kto próbuje obarczyć winą za pedofilię edukację seksualną, potwierdza jedynie, że nie ma pojęcia na czym ona polega.
Edukacja seksualna daje młodym ludziom narzędzia obrony przed pedofilami, uczy asertywności, a także wskazuje, gdzie szukać pomocy. Dzieci dowiadują się, na które zachowania dorosłych nie powinny się godzić i jak powinny zareagować, jeśli stają się ich ofiarami. Takie standardy zawierał projekt ustawy o edukacji seksualnej, który przygotowałam. Szokujące, że Platforma Obywatelska go odrzuciła, a posłowie i posłanki woleli chronić dzieci przed wiedzą niż umożliwić im nauczenie się jak radzić sobie z pedofilią i przemocą seksualną. 

Projekt Komitetu „Stop pedofilii” prawdopodobnie nie przejdzie w Sejmie, ale ile zdąży wyrządzić szkody w debacie publicznej, mogę sobie tylko wyobrazić.

Postawmy na równość

„Kobiety zawsze udają, że pewien opór stawiają i to jest normalne”, (…) mają o kilka punktów niższą inteligencję niż mężczyźni” – te i inne bulwersujące wypowiedzi o kobietach słyszeliśmy ostatnio z ust Janusza Korwin-Mikkego. Od wielu lat walczę w imię praw człowieka oraz działam na rzecz dyskryminowanych mniejszości i walkę tę mam zamiar kontynuować w Parlamencie Europejskim. Kwestie kobiece były mi zawsze bardzo bliskie, dlatego słowa Korwin-Mikkego szczególnie mnie dotknęły.

Poglądy poszczególnych kandydatów do Europarlamentu różnią się i z pewnością każdy z komitetów wyborczych ma inną wizję funkcjonowania Polski we wspólnocie europejskiej. Jednak wartości tak fundamentalne jak obrona przed językiem nienawiści i agresją wobec kobiet powinny być uznawane i pielęgnowane przez wszystkich bez względu na przynależność do konkretnej partii.

Zdecydowałam się zaprosić kandydatki z różnych list do wspólnego protestu przeciw bulwersującym wypowiedziom JKM. Na mój apel odpowiedziało kilka polityczek o różnych poglądach; zwróciłyśmy się wspólnie do wszystkich kobiet, by nie głosowały na JKM i Nową Prawicę w nadchodzących wyborach do Europarlamentu. Sytuacja ta pokazała, że gdy w grę wchodzi obrona podstawowych wartości, podziały polityczne schodzą na dalszy plan.

Unia Europejska to instytucja, której osiągnięcia w krzewieniu równości płci oraz równości mniejszości seksualnych lub etnicznych są nie do przecenienia. Jak udowodniły właśnie niewybredne komentarze Korwin-Mikkego, w Polsce jest jeszcze wiele do zrobienia. Bruksela dysponuje narzędziami, które w odpowiednich rękach mogą przyczynić się do spopularyzowania tych wartości w Polsce. Nie można dopuścić do sytuacji, w której nasza obecność w Parlamencie Europejskim zamieni się w medialny cyrk. Nie pozwólmy, by konstruktywną wymianę argumentów zastąpiły obelgi przekraczające granice przyzwoitości w merytorycznej debacie publicznej. Nie pozwólmy, by funkcję europosła sprawowała osoba, która może zniweczyć pracę, jaką przez lata wykonywały aktywistki i aktywiści i organizacje pozarządowe w Polsce. Postawmy na równość.